Czy wszystko jest dobrze?
Vsichko li e khubavo?
Bułgaria – podróż nostalgiczna
Po wielu latach ruszamy w podróż do Bułgarii. Skłamałbym, twierdząc, że chcę wyłącznie odpocząć. Jadę do miejscowości, w której spędziłem półtora roku i przeszedłem eksportowe chrzciny. Lecę i myślę sobie, że z małej mieścinki leżącej przy lotnisku – w dobie wielkich zmian w Europie – mogło nic nie pozostać. Przez Google obejrzałem linie nowych domów i hoteli – dokładnie tam, gdzie kiedyś, w Sarafowie, zajmowałem piętro niewielkiego domu – nad samym brzegiem Morza Czarnego, tuż nad stromym, gliniastym urwiskiem. Pragnę odwiedzić stare kąty i poszukać śladów ludzi, z którymi się wówczas zaprzyjaźniłem. Bagatela, minęło ponad trzydzieści lat. Lecimy na wypoczynek do sąsiedniej miejscowości – Pomorie.
Lotnisko Burgas
Budynek przylotów w Burgas rozczarowuje swą prostotą, tandetnymi ściankami działowymi i paskudnym wykończeniem. Pytam o dawnego naczelnika lotniska – Dymitara Iwanowa. Pracownik obsługi tajemniczo śmieje się i prowadzi mnie do okienka serwisu zaginionych bagaży.
– Widzi pan tę blondynę? – mówi – to jego żona, młoda jest!
Patrzę zaskoczony na kobietę w wieku około czterdziestki. W samolocie kalkulowałem, ile Dymitar mógłby mieć lat. Wyszło mi, że osiemdziesiąt pięć. Zaskoczony zwracam się do niej z prośbą, by przekazała naczelnikowi pozdrowienia od dawnego znajomego – szefa Budimexu ds. rozbudowy lotniska. Daję wizytówkę, pani uśmiecha się, kiwa głową ze zrozumieniem, dziękuje i potwierdza, że przekaże. Nie mogę się nadziwić – naczelnik lotniska, aktywny uczestnik imprez suto zakrapianych rakiją dotrwał do tak sędziwego wieku? I ma żonę młodszą o czterdzieści pięć lat!? Przez kilka dni myśl o tym nie daje mi spokoju.
Pomorie
Autobus zabiera nas z lotniska i zawozi do Pomorie. Nasz hotel Festa Via Pontica jest oddalony od morza nieco ponad sto metrów. Robi sympatyczne wrażenie, ma ciekawe elewacje o urozmaiconej konstrukcji.
Hotel Festa Via Pontica w Pomorie
Pomiędzy pionowymi, ciemnoczerwonymi, wysuniętymi słupami rozpierają się obszerne balkony z widokiem na morze. Z hotelem sąsiaduje monstrualnych rozmiarów kompleks hotelowy Sunset Resort, który zadziwia nas swą architekturą. Mógłby stanowić część (nieistniejącej przecież) muzułmańskiej dzielnicy Moskwy. Czyste formy architektury islamskiej zostały pomieszane z socrealistycznym monumentalizmem. Nieporozumienie. Ten ogromny obiekt szokujący absurdalnym wyglądem stoi prawie pusty. Jest początek czerwca, ruszył sezon turystyczny, a turystów z Rosji – brak.
Pomorie – w oddali hotel Sunset Resort źródło: pixabay.com
O tym, że w Pomorie jest niewielu turystów przekonujemy się, oglądając wciąż pozamykane, obdrapane, archaiczne budy sklepików przy głównej ulicy. W niektórych widać ruch – ktoś przytargał wiadro farby, meble wystawiono poza sklep. Obok układane są betonowe płyty – będzie nowy chodnik. I dobrze, bo woda w kałużach sięga kostek. Wszędzie leżą rozrzucone śmieci. Te butiki, w których już trwa handel, porażają szmirą gorszą niż za komuny. Co się tu dzieje? – zaczynamy się zastanawiać. Takich informacji w folderze biura turystycznego nie uświadczysz. Bułgaria w ulotkach rozkwita i kusi swym niepowtarzalnym urokiem. Z każdą godziną i kolejnym dniem dociera do nas trudna do zrozumienia prawda – obecny poziom życia Bułgarów jest niewiele wyższy niż za komuny.
Na ulicach widzimy duże wyblakłe fotografie osób zmarłych. Są umieszczone w plastikowych przezroczystych foliach i przytwierdzone do bram domów, płotów i ulicznych drzew – tuż przy posesjach, w których ci ludzie mieszkali. To wspomnienie o bliskim człowieku, kilka słów, czasem wierszyk. Opatrzone są imieniem, nazwiskiem i datą śmierci. Od dziesiątków lat stanowią trwały element miejscowej tradycji.
Wspomnienia o bliskich źródło: www.szopskasalata.pl
Spacerujemy po centrum, a zewsząd patrzą na nas martwe twarze bez wyrazu, jakby powtarzając nieustannie: memento mori….memento mori…
Sarafowo – wspomnienia
Czas ruszyć na spotkanie z własną przeszłością. Wsiadamy do autobusu jadącego w stronę odległego o dziesięć kilometrów aeroportu Burgas i po kilkunastu minutach znajdujemy się tuż przy lotnisku, w osadzie Sarafowo.
Lotnisko Burgas i osada Sarafowo są położone 10 km od miasta
Mieszkałem tam przed laty jako „służbowy” najemca, uczestnicząc w życiu bułgarskiej rodziny. Płody przydomowego ogrodu nie miały prawa się zmarnować. Owoce – spady trafiały prosto do beczki, gdzie fermentowały na słońcu. Każdy kryształek cukru był cenny, z papierowej torebki wytrząsano wszystko do beczki przykrytej pokrywą. Jesienią, całą okolicę spowijał zapach papryki smażonej na blachach umieszczonych nad ogniskiem, obok domu. Także w Burgas, wokół wysokich bloków mieszkalnych palono ogniska, czasem urządzano grilla na balkonach. Wraz z moimi gospodarzami musiałem znosić trudy upalnego lata i marznąć, gdy zimą temperatura niespodziewanie spadła do kilkunastu stopni poniżej zera. Wiatr wdzierając się przez nieszczelne okna i nieotynkowane mury, swobodnie buszował po pięterku. Piec grzał na dole, ciepło na górę nie docierało.
Odwiedzała mnie rodzina, żona i córeczki. Nie było łatwo egzystować w miejscu, gdzie nie istniało normalne zaopatrzenie. Polowanie na produkty w mieścince z dwoma małymi sklepikami nie miało właściwie sensu. Wybór nie był trudny – jazda do portowego miasta po żywność i do restauracji. Na brzeg morza ześlizgiwaliśmy się po błotnistej skarpie. Dziki brzeg odstraszał od kąpieli. W osadzie Sarafowo nie istniała oficjalna plaża, nie było żadnych pomostów, ratowników nikt tam nigdy nie widział. Linia brzegu trwała niezmieniona od setek lat. Pusto.
Sarafowo, gliniaste urwisko nad plażą. Autor z córkami.
Swoim zwyczajem pływałem tam sam w odległości dwustu – trzystu metrów od brzegu. Przestałem, gdy któregoś razu jakieś potężne stworzenie uderzyło mnie z dużą siłą dwa razy w kolano, zostawiając ranę na skórze. Woda w Sarafowie jest szaro-mętna od gliny, nieprzezroczysta, do dziś nie wiem, jakie zwierzę nawiązało ze mną bezpośredni kontakt. Nie muszę dodawać, że żwawo popłynąłem kraulem do brzegu. Morze Czarne ma dwa kilometry głębokości, licho wie, co w nim żyje.
Biuro w kontenerze na lotnisku – latem jak w piecu – zimą jak w chłodni.
Córki w Słonecznym Brzegu
W sklepiku spożywczym zwykle leżało na półkach kilka podstawowych produktów. Kukurydziany chleb znikał prędko, gdy wracałem z lotniska i mogłem go kupić, byłem szczęśliwy. Czasami udawało się kupić bakłavę z orzechami, rogal z marmoladą, na osłodę. Lotnisko zamknięto na czas robót. Dla stuosobowej polskiej załogi uruchomiono małą stołówkę. Na okrągło podawano baraninę z kością z rusztu, od czasu do czasu kiuftet (kotlet) z bułką albo małe mielone kebabczeta. Sałatki z fasoli, papryki, nawet zupy dość często serwowano na zimno (!), podawano smażone plasterki bakłażanów. W szczycie sezonu owoców w sklepie nie sprzedawano, widać eksport był ważniejszy. Bez zaopatrzenia z własnego ogródka nikt by tu długo nie przeżył. Bułgaria przez setki lat stanowiła integralne terytorium tureckie. Pierwszy sekretarz Todor Żivkov wszelkimi metodami wymazywał ślady tego panowania. Mniejszość turecką mieszkającą w Bułgarii prześladowano. W slumsach w pobliżu lotniska mieszkały rodziny tureckie, ich ubóstwo oglądałem na własne oczy. Nie wiem jak przetrwały zimę w namiotach o porwanych płachtach, siedliskach skleconych z kartonowych pudeł, połamanych desek. Robotnicy pochodzenia tureckiego wykonywali najcięższe prace i otrzymywali zarobki znacznie niższe od Bułgarów. Wiedzieliśmy o tym od kadry inżynierskiej, z którą współpracowaliśmy na lotnisku. Kto dzisiaj o tym pamięta? To nie cool, bo setki tysięcy Bułgarów pracuje dzisiaj w Turcji. Obróciło się koło historii.
Sarafowo po latach
Wracam tam po ponad trzydziestu latach, żeby spotkać ludzi, których poznałem i zobaczyć znane miejsca. Od przystanku idziemy asfaltówką opadającą ku morzu. Nie poznaję niektórych ulic, wiele się zmieniło. Odnoszę wrażenie, że ta, której szukamy, biegnąca niegdyś na szczycie wysokiego urwiska i równoległa do linii plaży, jest zabudowana nowymi domami. Szokuje fakt, że wokół widać niewiele śladów życia. Na utwardzonym fragmencie parkingu stoi wiekowy samochód, a zaraz obok rosną chaszcze nie do przebycia, straszy jakaś waląca się parterowa rudera, walają się połamane deski, potłuczone szkło, pozostałości okien, sterty śmieci. Budowa wielu domów zatrzymała się na etapie konstrukcji. Teraz zieją otwartymi przestrzeniami bez ścian, zawilgocone, przemarznięte i przewiane morską bryzą. Zbrojenie słupów i stropów koroduje, a betony kruszeją. Ludzie, o co tu chodzi? – chcielibyśmy zapytać, ale nawet nie ma nikogo, komu można by zadać to pytanie.
Już blisko godzinę snujemy się po ulicy nad porośniętym dzikimi krzakami urwiskiem i gaśnie w nas nadzieja na odnalezienie piętrowego domku. Wpadam na myśl – a może sprawdzić ulicę biegnącą powyżej linii nowych domów? Posuwamy się wzdłuż niej powoli, próbuję odtworzyć w pamięci dawny obraz miejsca, którego szukamy. Gdy jesteśmy na jej krańcu, oddalonym kilkaset metrów na północ od centrum, zwraca naszą uwagę niewielki parterowy domek, bardzo skromny. Stoi na małej działce. Starszy mężczyzna z siwymi, kręconymi włosami, stojąc na drabinie, pielęgnuje drzewka figowe.
– Dober den! – witam się z nim, odpowiada życzliwie w ten sam sposób i …znajomość zawarta. Bułgarzy są gościnni. Przedstawiamy się, wspominam o swojej pracy sprzed lat. Wie, o co chodzi, tak, rzeczywiście, Polacy dawno temu budowali nowe pasy startowe na lotnisku.
– Zapowiadajte, – uśmiecha się szeroko – chodźcie do domku, to wszystko opowiecie i kto wie, może będę mógł wam pomóc.
Siadamy na niewielkiej werandzie. Gospodarz wyciąga przedmiot swojej dumy i nalewa nam do szklanek rakiję, zrobioną z własnych owoców.
– Smokinia – zachwala, figowa – przypomina mi się dawno nieużywane słowo.
Ma na imię Prodan i mieszka tu od pięćdziesięciu lat. Zna dobrze starych mieszkańców Sarafowa. Dodaje, że wielu młodych wyjechało za granicę, na Zachód i do Turcji, bo tu żadnej pracy nie ma. Jeszcze sześć – siedem lat temu hotele i apartamenty na sprzedaż albo wynajem rosły jak grzyby po deszczu. Aż przyszedł kryzys gospodarczy i nagle wszystko stanęło. Inwestorzy potracili pieniądze – ich domów nikt już nie chce kupować i wynajmować, a i turystów – jak na lekarstwo. Z Rosji jeszcze przyjeżdżają, ale ci najubożsi. Przypominamy sobie, że rosyjskie napisy dominują na tandetnych koszulkach i czapeczkach oferowanych w Pomorie. Na ulicy i w butikach słychać tam często rosyjską mowę. Rosyjski znam doskonale, bułgarski trochę i z poziomu toczonych rozmów zorientowałem się, że to nie elita przyjechała nad morze w tej części Bułgarii.
– Bilety lotnicze z Moskwy, Petersburga i innych większych miast kupują za ruble – w przeliczeniu jakieś dwadzieścia euro za bilet – nawet biedotę na to stać – mówi Prodan. Pokoje mają za grosze – cóż, lepsi tacy niż żadni. Niektóre hotele niszczeją, niesprzątane i opuszczone stoją jak widma, i to nad samym morzem.
Prodan nalewa już po drugiej szklance i u licha, rakija smakuje jak diabli! Jak to możliwe myślę, figowa całkiem nie ma znajomego odoru sliwowej, czy grozdowej (ze śliwek albo winogron), nawet jest delikatna – złotawa i przejrzysta. Nie możemy nachwalić się jego nalewki i już jesteśmy na Ty. Chce, byśmy ocenili, ile ma lat.
– Masz sześćdziesiątkę, – mówię to, co myślę.
Odpowiedzią jest wyraźnie uradowany.
– Mam osiemdziesiąt dwa – mówi i śmieje się od ucha do ucha, pokazując rzędy zdrowych zębów, które nie widziały dentysty. Nie możemy uwierzyć.
– Prodan – mówię, – szukamy domku i ludzi, u których mieszkałem – ona miała na imię Dimitrina, jej młodszy synek – Nikołajczo. Pracowała na lotnisku.
– A co robiła? – pyta.
Odpowiadam, że była kucharką i obsługiwała naszą stołówkę na lotnisku.
– Gotowaczki takiej nie pamiętam – mówi – a przecież i ja tam pracowałem, lotnisko dawało pracę wielu ludziom z Sarafowa.
Trzecią szklankę pozwalamy napełnić do połowy – rakija ma powyżej pięćdziesięciu procent. Mój bułgarski rozkręca się i w ekspresowym tempie wracają słowa drzemiące od lat, ukryte w odległych zakamarkach mózgu. Zaczynam gadać jak najęty. To prawda, że procenty rozwiązują język, znikają bariery i opory, a zapomniane zwroty same cisną się na usta. Nie mogę się nadziwić – skąd taka płynność, czyżbym stąd nie wyjechał trzydzieści parę lat temu?
Prodan wpada na pomysł, byśmy poszli do jego znajomej – zawsze o wszystkim wiedziała, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Uniesieni nalewką ruszamy z powrotem pod górę i po piętnastu minutach docieramy na poziom najwyżej położonej ulicy. Wyjątkowo palące słońce rozgrzewa nas dodatkowo i wyciska siódme poty. Jesteśmy prawie w punkcie wyjścia.
Na widok Prodana, gospodyni uśmiecha się i wita nas serdecznie.
– Kiriłka! – przedstawia się i zaprasza do stolika w ogrodzie.
Po jej wyglądzie i sposobie prowadzenia rozmowy orientujemy się, że należy do grupy miejscowych patrycjuszy. Prodan, przyprowadzając znajomych z zagranicy, dodał sobie splendoru. Rozanielony perspektywą poczęstunku nie zauważam, że kamera, którą mam ze sobą jest włączona – filmuje stopy i trawnik. Pani domu do szklaneczek nalewa nalewkę z winogron. Ma mocny zapach i gryzie w gardło.
– Mnogo khubawa – chwalę rakiję, którą pijemy małymi łyczkami.
– Grozdowa rakija ta – informuje Kiriłka i stawia talerz z ciasteczkami. Prowadzi z nami i Prodanem ożywioną rozmowę, dopytuje o szczegóły związane z Dimitriną, widać, że chce rozwikłać zagadkę, o kogo chodzi. W pewnym momencie mówi coś szybko Prodanowi, ten robi wielkie oczy, a następnie głośno się śmieje.
– Dimitrina była serwitiorką na lotnisku – mówi – dopóki aeroportu nie zamknęli na czas robót, a dopiero później pracowała dla was w kuchni.
W tym momencie przypominam sobie Dimitrinę w białej obcisłej bluzce i zgrabnej czarnej spódnicy. Rzeczywiście, podczas rozmów przedkontraktowych z urokliwym uśmiechem podawała nam obiad w lotniskowej restauracji. Jak mogłem zapomnieć – była kelnerką!
– No i co teraz – pytam Prodana – gdzie ona jest?.
– Idziemy, mówi Prodan z nieodgadnionym uśmiechem i dodaje – ale się zdziwisz! Napięcie wzrasta, emocje biorą górę, nawet alkohol wyparowuje mi nieco z głowy. Szansa na odnalezienie moich gospodarzy sprzed lat staje się realna. Ku naszemu zdziwieniu Prodan prowadzi nas z powrotem dokładnie tą samą drogą, którą szliśmy pod górę, ku swojej parterowej chatce. Nie umiem logicznie przeanalizować sytuacji, wracamy do niego czy co?! Zatrzymujemy się nieoczekiwanie przy furtce piętrowego domu sąsiadującego z jego posesją.
Domek Prodana i za nim – główny obiekt poszukiwań
– Głupio mi – mówi – nie skojarzyłem tej kucharki. Dimitrina to moja sąsiadka.
Staję jak wryty. Wcześniej przechodziliśmy tuż obok i nie poznałem ich domu! Jest teraz otynkowany, ma nowy dach. Czekamy przy furtce, Prodan wchodzi po schodkach, słyszymy odgłosy rozmowy. Po chwili wychodzi, a w drzwiach pojawia się Dimitrina. Poznaję ją od razu. Z początku niepewnie spogląda na mnie, po paru słowach już wie, i pamięta! Ściskamy się mocno. Mówię, że tak się cieszę, bo myślałem, że ich nie odnajdę, a dawnego domu już nie ma. W drzwiach pojawia się jej mąż, drobny, chudy, lekko kuleje.
– Dragan – woła – chodź, mamy gościa z Polski, to szef rozbudowy lotniska.
Olśnienie – no tak, Dragan Draganow. Jak mogłem zapomnieć nazwisko! Całkowicie zaskoczeni zapraszają nas do środka. Poprawiają wygląd gościnnego pokoju, zabierając niepotrzebne rzeczy ze stołu i kanapy. Wspominamy różne zdarzenia, jesteśmy wzruszeni. Dimitrina ugaszcza nas pomidorową z makaronem i.. rakiją. Wszyscy tu pędzą – przynajmniej rakiję. Starszy syn Ilja pracuje w hamburskim porcie, ma dobrą pracę. Byli u niego, ma dwoje dzieci, pokazują zdjęcia, są z niego dumni. Jego starsza córka ma dwadzieścia pięć lat – studiuje i pracuje w Anglii.
– Co z Nikołajczo? – pytam – waszym młodszym synem?
Odpowiadają na przemian, że mieszka z nimi, pracuje dorywczo, żony nie ma. A jest już po czterdziestce. Pamiętam, że Ilja był inteligentny, a Nikołajczo wydawał się trochę zagubiony. Musieli mu tłumaczyć to, co starszy syn pojmował w lot. Życie potwierdziło wcześniejsze predyspozycje, chłopcy wiodą skrajnie różne życie.
Z rozmowy z Dimitriną i Draganem dowiadujemy się, że ludzie młodzi i w wieku średnim z Bułgarii wyjechali – do Turcji i na Zachód. Ponad dziesięciomilionowy kraj stracił jedną czwartą obywateli – zostało siedem milionów. Emeryci mieszkają sami. Zero inwestycji, wszystko marnieje, a w rolnictwie nie ma rąk do pracy. Jak zawsze ogródek przydomowy ratuje im życie – na polskie pomidory i warzywa ich nie stać, bułgarskich brak. Pomoc unijna trafia do rąk oligarchów i znika bezpowrotnie. Kraj wręcz stanął – brak nowej infrastruktury, nie dzieje się nic.
– Jesteśmy w Europie, ale żyje nam się trudniej niż kiedyś. Dobrze, że Ilja pomaga, dobry z niego syn. Mamy po trzysta lewów emerytury – nie stać nas na wiele – opowiadają z goryczą.
Pytam o zagadkową sprawę naczelnika lotniska Dymitara Iwanowa i okazuje się, że nie żyje od dwudziestu kilku lat. Na lotnisku skierowano mnie do żony jego syna, też Dymitara. Wszystko jasne. Dwa dni po spotkaniu, zapraszamy Dimitrinę i Dragana na obiad do miejscowej restauracji. To Dimitrina ją wybrała, należy do znajomej, może będzie okazja do rozmowy o pracy. Marzy, by znów pracować jako kelnerka. Po tylu latach wciąż ładnie wygląda. Rachunek za zwykły obiad ma wysokość połowy emerytury. Wręczamy jej prezent – piękną jedwabną kwiecistą sukienkę kupioną dzień wcześniej w Burgas. Jest wzruszona. Żegnając się, wiemy, że pomimo kurtuazyjnych deklaracji podtrzymywania kontaktu, prawdopodobnie już tu nie wrócimy.
Bułgaria – od Pomorie do granicy z Turcją
Pobyt w Pomorie, Sarafowie, jazda wynajętym BMW na południe, przez Burgas, port Sozopol – aż do Achtopolu uświadamia nam i potwierdza gorzką prawdę. Kraj nie wykorzystał swojej europejskiej szansy.
Sozopol źródło – www.pixabay.com
Nie ma nowych dróg, nowoczesnego przemysłu, rolnictwo zamiera. Ludzie nie widzą żadnej przyszłości i nadal wyjeżdżają z kraju. To jest państwo, dla którego przy obecnej pseudodemokracji i rządach typu mafijnego nie ma ratunku.
Piękne słońce nadal świeci nad Bułgarią – jego promienie rozświetlają wspaniałą przyrodę, którą już nieco mniej cieszą się mieszkańcy. Turyści wciąż przyjeżdżają, ich celem jest Warna oraz miejscowości na północ od Nesebyru i Słonecznego Brzegu – enklawy dobrobytu. Mną targają wątpliwości, bo znam prawdę i rozważam, czy warto przyjeżdżać – by być świadkiem biedy? Leżeć plackiem na plaży w Warnie i nie ruszyć w interior? W Pomorie nie ma kanalizacji – kiedy przez dwa dni pada ulewny deszcz, z przydomowych zbiorników wylewają się fekalia – ich zapach dominuje nad całą okolicą, wdzierając się do pokojów hoteli. Recepcja bezradnie rozkłada ręce – kiedyś przestanie padać. Co za przyjemność kąpać się w morzu, do którego to, o czym wyżej, płynie wartkim strumieniem. Wyjeżdżamy i jest nam przykro – dzisiejsza Bułgaria nie jest lepsza od tej z epoki komunizmu, moim zdaniem stanęła na poziomie roku osiemdziesiątego – więc się cofa. Szkoda, że wzorem Polski i innych krajów dawnego bloku socjalistycznego ten piękny kraj nie buduje brakującej infrastruktury. Żadne siły nie są w stanie naruszyć monopolu złodziei rządzących krajem.
Dopełnieniem wrażeń, których dostarczył nam urlop w Bułgarii, są okoliczności wyjazdu. Nasz pobyt skrócono, bez wyjaśnień, o kilkanaście godzin. O godzinie 01.45 w nocy (zamiast 15.00 po południu) schodzimy z bagażami do holu głównego i przez ponad godzinę oczekujemy na podstawienie autokaru, który ma nas zawieźć na lotnisko Burgas. Autokar staje przy głównej drodze, nie wjeżdża na hotelowy parking. Na odcinku dwustu metrów musimy ciągnąć walizki – po stromych schodach, żwirze, błocie i kałużach, podczas ulewnego deszczu. Po załadowaniu bagażu, przemoknięci i zmęczeni, zauważamy, iż jedziemy do Warny, czyli… w przeciwnym kierunku. Niepokoi nas totalny spokój współpasażerów, czy jest im wszystko jedno dokąd jadą? Czy to może początek, a nie koniec ich urlopu? Przyczyna jest prozaiczna – autokar jest uszkodzony, nie ma wstecznego biegu i może jechać tylko do przodu. Kierowca znajduje wreszcie miejsce, które pozwala zawrócić bez cofania i w ostatniej chwili docieramy na odprawę.
Biura turystyczne w celu zwiększenia zysków dezinformują polskich turystów. Marketing powinien być uczciwy. O super wypoczynku w Bułgarii, a szczególnie w pasie wybrzeża na południe od Słonecznego Brzegu, nie powinno się pisać. Tam – osoby szukające odpoczynku, mogą przeżyć survival. Północne kurorty nie przysłonią prawdy o Bułgarii. Liczą się nowoczesne zmiany w każdej wsi, miasteczku, mieście a ich nie ma. Tak piękny kraj, otoczony długą linią brzegu Morza Czarnego, wysokimi Rodopami na pograniczu z Grecją, Dunajem na Północy, ze Starym Bałkanem w centrum nadal czeka na swój czas. Oby nastąpił jak najprędzej, bo świat biegnie naprzód. Może młode pokolenie nie zasymiluje się bezpowrotnie na emigracji i powróci do swojej ojczyzny z wizją współczesnych demokratycznych standardów i rozwoju gospodarczego.
Sbogom, Bulgariya! Dovizhdane!
Na pytanie zadane w tytule reportażu – „Wszystko jest dobrze?” – odpowiedź jest negatywna, bo moim zdaniem, nie jest.
Copyright©Wojciech.Wilczynski