Część pierwsza
Widok palm przed najwyższym drapaczem Sacramento podziałał na Mitcha odprężająco. Ostatni urlop z Cindy na Karaibach był udany. Nie samą pracą człowiek żyje, szkoda, że akurat w sobotę muszę oddać artykuł – pomyślał. Skończył palić papierosa na zewnątrz budynku i wszedł do ogromnego lobby, przeszklonego na wysokość kilku pięter. Jak zwykle, pod koniec dnia ten sam facet polerował marmurową posadzkę na parterze, omijając ogrodzoną sznurami kopię dyliżansu Wells, Fargo & Company – U.S. Mail. Zegar w holu pokazywał szesnastą dwadzieścia. Mężczyzna i kobieta siedzący w recepcji toczyli ze sobą chyba niezbyt interesującą rozmowę, ziewali co chwila. Mitch przyspieszył kroku, by wsiąść do windy, której wypolerowane nierdzewne drzwi już się zamykały. Klepnął w przycisk umieszczony pośrodku wielkiego podświetlonego kółka i wszedł do środka. Ruchome ścianki zamknęły się bezszelestnie i winda ruszyła z dużym przyspieszeniem. Czterech pozostałych pasażerów, podobnie jak Mitch, podążało na najwyższe piętra. Po drodze, na trzynastce, wsiadła jeszcze jedna osoba. Na prostokątnym, elektronicznym wyświetlaczu pojawiały się numery kolejnych kondygnacji. Gdy wyświetliło się „20” usłyszeli huk i odczuli silne wstrząsy. Winda stanęła gwałtownie, zgasło światło i zabrzmiał dzwonek alarmowy. Mitch niemal od razu zorientował się, że tonie jest zwykła awaria. Wstrząsy, przeciągły huk i kołysanie wciąż trwały, pomimo że kabinanie przemieszczała się do góry. W jej dach uderzały jakieś przedmioty, powodując dodatkowe drgania. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, Mitch odniósł wrażenie, że elewatonie znajduje się w pionie. Po chwili miał pewność, że nieznana, potężna siła naruszyła konstrukcję szybu. Przyciski nie działały. Gdy na ściankach pod sufitem zaświeciły się światła awaryjne mógł dostrzec współpasażerów, na których podczas jazdy w ogóle nie zwracał uwagi. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn – jednego w czarnym swetrze, drugiego w brązowej marynarce – i starszego pana w długim, ciemnym płaszczu, z dużą teczką w ręku. Obok nich stały blade ze strachu dwie młode kobiety, blondynka i brunetka. Wszyscy pasażerowie odruchowo sięgnęli po telefony. Blondynka zawołała:
- O mój Boże, zostawiłam komórkę na biurku!
Cztery osoby włączyły swoje aparaty. Wstukiwali numery: policji i pomocy awaryjnej
– podane na metalowej tabliczce informacyjnej. Mitch nie wyjął telefonu, uznając, że jego współpasażerowie i tak narobią niemałego szumu. W trakcie oczekiwania na połączenia usłyszeli kolejny silny odgłos uderzenia w dach. Winda drgnęła i gwałtownie opadła w dół. Może nie więcej niż o metr, ale kobiety wydały okrzyk strachu, który przyprawił Mitcha o dreszcz. Coś urwało się w szybie i spadło im niemal na głowę. Stało się jasne, że nie ma żadnej pewności, czy wytrzymają automatyczne blokady spowalniające i hamulce zapobiegające upadkowi kabiny. Dopuszczalna ilość dwudziestu osób – wypisana na metalowej tabliczce – nie była przekroczona. Było ich zaledwie sześcioro. Upuszczone przez kogoś tik-taki potoczyły się po podłodze w róg windy. Żadna z osób nie nawiązała kontaktu telefonicznego. Wszystkie próby spełzły na niczym, bo sieci, które obsługiwały telefony były nieosiągalne. Mitch pomyślał, że stało się coś znacznie poważniejszego niż zwykłe uszkodzenie windy. Do kabiny nie dochodziły żadne odgłosy. Może wybuchła bomba użyta w zamachu – spekulował Mitch. Zgasło oświetlenie awaryjne i ponownie wnętrze windy pogrążyło się w ciemności. Na dodatek do kabiny przedostało się nieco pyłu, który na chwilę utrudnił oddychanie.
- Proszę Państwa o zachowanie spokoju! – powiedział głośno Mitch. Nie wyładowujcie telefonów skoro w tej chwili nie ma zasięgu. Zaraz sprawdzę mój, może działa. Zasięg okazał się bardzo słaby. Wybrał numer swojego brata – Artura. Cindy była w innej sieci i z nią z pewnością nie było łączności. Artur miał aparat w tej samej sieci, tyle że nie mieszkał w Sacramento, a na przeciwległym końcu Stanów – na wschodnim wybrzeżu. Mitch szybko policzył, że jest tam pół do ósmej i brat powinien już być w domu. Po chwili usłyszał w słuchawce jego głos:
- Mitch!! To ty? Gdzie jesteś!?
- Tak, Artur, to ja. Wyobraź sobie, że siedzę w unieruchomionej windzie, w biurowcu, gdzie mieści się moja redakcja. Utknęliśmy około dwudziestego piętra. Mamy awarię. Dziwne, spośród pięciu aparatów czynny jest tylko mój. Zadzwoń proszę na policję w Sacramento, niech nas wreszcie wyciągną. W kabinie nie działa żaden przycisk, nawet ten z alarmowym połączeniem telefonicznym! Słyszysz mnie?
- Mitch?! Mitch! Cieszę się, że żyjesz! Coś przerywało, nie dosłyszałem – gdzie jesteś?
Nie słyszę…. Słuchaj, jeśli mnie słyszysz, stało się coś strasznego! Na południe od Salt Lake City uderzyła w ziemię wielka asteroida! Nie ma już tego miasta, nawet Las Vegas mocno ucierpiało. Centrum Sacramento jest w ruinie, cudem działa twoja sieć. Dzwonią wszyscy i… dodzwonić… policję.
Mitch słyszał przez chwilę trzaski w słuchawce, a po nich nastała cisza. I jego sieć przestała działać. Podczas rozmowy z Arturem, w słabej poświacie emitowanej przez ekran aparatu, widział wpatrujące się w niego napięte twarze pozostałych pasażerów. Przez krótką chwilę zastanawiał się – co ma im powiedzieć, by nie wywołać paniki. Artur pewnie nie usłyszał, gdzie jestem – pomyślał. Wielka katastrofa. Poszkodowanych są miliony, cóż więc znaczy los kilku osób uwięzionych w jakiejś windzie. Mitch miał wątpliwości, czy głośne wzywanie pomocy ma jakiś sens. Pierwsza myśl po awarii, że mieli pecha, bo nieszczęście spotkało ich akurat w dzień weekendowy i zacznie się szukanie konserwatora,
nie miała już znaczenia. Zdał sobie sprawę, że być może w pobliżu nie ma nikogo żywego, a oczyma wyobraźni zobaczył, jak w przestrzeni sterczą ocalałe fragmenty wieżowca, także żelbetowe, naruszone i niestabilne ściany sąsiadujących ze sobą szybów windowych.
- Co pan usłyszał?, co powiedział pana brat?, zadzwoni po pomoc? – pytali wszyscy, przekrzykując się nawzajem.
- Proszę państwa, zachowajcie spokój! – zaapelował ponownie Mitch. Zaraz powiem, ale pamiętajcie, panika tylko nas pogrąży, musimy zachowywać się racjonalnie.
- Żyjemy, a już to daje nadzieję. Wasze telefony nie działają, być może chwilowo. Poniżej Salt Lake City uderzyła wielka asteroida – tam już nie ma życia. Miała kilkaset metrów średnicy. W Sacramento zniszczenia są poważne. Zanim nadejdzie pomoc może upłynąć dużo czasu. Najważniejsze, że służby ratownicze już o nas wiedzą. Słyszeliście, że przekazałem bratu wiadomość, czekajmy na pomoc. Musimy być cierpliwi. W kabinie zapanowała cisza. Wszyscy uświadomili sobie, w jak fatalnym znaleźli się
położeniu. Mitch pracował dziś nad artykułem do poniedziałkowego wydania magazynu Business Week i miał w ciągu dwóch godzin uzgodnić jego tekst z naczelnym. Kogo teraz, w obliczu takiej tragedii mogłoby zainteresować to wydanie? – stwierdził z sarkazmem.
- Moja córeczka Britney jest z mamą, jak mam sprawdzić czy żyją!? – zawołała w przypływie rozpaczy blondynka w granatowym kostiumie i białej bluzce. Uporczywie wpatrywała się w świecący ekran telefonu Mitcha, który wzięła na chwilę. Popłakała się.
- Nie wytrzymam w tej klatce! – zawołała głośno.
- Niech pani nie krzyczy, nasłuchujmy, może ktoś nas zaraz odnajdzie, na pewno nas szukają – skomentował Mitch. Reakcja blondynki zaskoczyła wszystkich. Świadoma uwięzienia w małej, zamkniętej przestrzeni wpadła w klaustrofobiczną depresję. Położyła się na boku i podkurczyła nogi, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa. Mitch dyskretnie oświetlił ją telefonem, by ocenić sytuację. Leżała jak sparaliżowana i nie otwierała oczu.
- Jesteśmy uwięzieni w betonie, to pułapka bez wyjścia! Koniec z nami! – krzyknął młody mężczyzna w brązowej marynarce.
- Nie mamy jedzenia i wody! Moja dziewczyna wyjechała do Europy, nikt nie będzie mnie szukać, moi starzy nie żyją. Jasna cholera! Zdechniemy tu, jak Amelia Earhardt, bez kontaktu ze światem. Mamy tu dramat, jak w World Trade Center! – wiecie, że tam w windach zginęło dwieście osób?! Dookoła są pewnie zgliszcza – więc kto po nas przyjdzie?! Chcę zapalić papierosa, ale wiem, że mi nie pozwolicie, do pioruna! Drugi z młodych mężczyzn przeklął szpetnie. A po chwili powiedział: - Nie umówiłem się na weekend, bo planowałem się wyspać. Świat zbzikował – to kara dla ludzkości za dehumanizację! Pieprzone komputery nas nie ostrzegły! Mamy więc swoje kretyńskie Halloween! Czujecie, że robi się coraz zimniej!? – za chwilę będziemy szczękać zębami! Zrezygnowany, usiadł na podłodze, oparł łokcie na kolanach i objął dłońmi opuszczoną nisko głowę. Po chwili odezwał się niespodziewanie do brunetki siedzącej obok niego:
- Pani Diano, mam na imię Alan. Od ponad roku widuję panią niemal codziennie. I marzę, by panią poznać. Było ciemno, ale Mitch usłyszał, że kobieta siedząca obok tego faceta drgnęła i podciągnęła stopy ku sobie. Dało się zauważyć, że gość mówi ze ściśniętym z przejęcia gardłem, mimo tego kontynuował swoją wypowiedź: - Kilka miesięcy temu, podczas jakiejś konferencji, nosiła pani przypięty identyfikator,
stąd znam imię. Jestem panią zauroczony, ale przez nieśmiałość nigdy nie podszedłem, by się przedstawić i porozmawiać. Jeśli teraz bym tego nie zrobił, byłbym największym frajerem i nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Mam tylko jedną prośbę, proszę mi obiecać, że jeśli ujdziemy stąd z życiem, skorzysta pani z mojego zaproszenia i pójdziemy razem na kolację do Kitchen Restaurant. To ci dopiero historia, ciekawe co mu odpowie – pomyślał Mitch. Musiała walnąć asteroida, żeby facet zebrał się na odwagę.
- Alan, nie mówię nie, ale musisz powtórzyć zaproszenie, jak już będzie po wszystkim.
Dla ułatwienia dodam, że lubię frezje – odpowiedziała Diana.
- W porządku Diana, umowa stoi – odpowiedział Alan z wyraźną ulgą. Nie zwlekał z odpowiedzią, chłopu naprawdę zależy – uznał Mitch. Atmosfera stała się mniej napięta. Mitch był wdzięczny Dianie za tę odpowiedź i szczerze podziwiał, że zdobyła się na żartobliwy ton.
- Alan ma rację, to nie lato, na zewnątrz jest chłodno – stwierdził Mitch. Ten chłód może oznaczać jedno – przynajmniej część budynku nie istnieje, ogrzewanie i inne media nie działają, a do szybu windy wpada bezpośrednio powietrze z zewnątrz. Wtedy po raz pierwszy odezwał się starszy pan. Mówił wolno i cicho, spokojnym tonem, czym zaskoczył wszystkich.
- Jestem dobrej myśli – oznajmił z przekonaniem. Po pierwsze, żyjemy i nie jesteśmy
ranni, więc póki co – nie jest źle. Żona będzie próbowała mnie odnaleźć. Córka i syn mieszkają na wschodnim wybrzeżu, z pewnością też będą mnie poszukiwać. Nie traćmy nadziei. Po drugie, przed chwilą zrobiłem zakupy w McDonald. Nigdy tego nie robię podczas pracy, więc traktujcie to jako dobry znak od losu. Planowałem zaraz ruszyć autem w dłuższą trasę. Jechałem tylko zabrać coś z biurka, wyłączyć sprzęt elektroniczny i zjechać do garażu.
- Proszę mi poświecić, poprosił i po chwili wyjął z teczki plastikową torbę wypełnioną fast-foodem – były przysmaki z kurczaka, wołowiny i ryby. Nawet trzy chicken box’y, no i to, co najważniejsze – dwie butelki coca-coli. Podzielimy się, jakoś przetrzymamy. I zwracając się do Mitcha, powiedział:
- Proponuję, by pan i wszyscy państwo sprawdzali od czasu do czasu swoje sieci w telefonie. Jeśli któraś zadziała miejmy przygotowany jeden najważniejszy numer, z którym mieszkają na wschodnim wybrzeżu, z pewnością też będą mnie poszukiwać. Nie traćmy nadziei. Po drugie, przed chwilą zrobiłem zakupy w McDonald. Nigdy tego nie robię podczas pracy, więc traktujcie to jako dobry znak od losu. Planowałem zaraz ruszyć autem w dłuższą trasę. Jechałem tylko zabrać coś z biurka, wyłączyć sprzęt elektroniczny i zjechać do garażu.
- Proszę mi poświecić, poprosił i po chwili wyjął z teczki plastikową torbę wypełnioną fast-foodem – były przysmaki z kurczaka, wołowiny i ryby. Nawet trzy chicken box’y, no i to, co najważniejsze – dwie butelki coca-coli. Podzielimy się, jakoś przetrzymamy. I zwracając się do Mitcha, powiedział:
- Proponuję, by pan i wszyscy państwo sprawdzali od czasu do czasu swoje sieci
w telefonie. Jeśli któraś zadziała miejmy przygotowany jeden najważniejszy numer, z którym chcemy się połączyć.
Pobierz całe opowiadanie: