Trzeciego dnia pobytu w Andaluzji wcześnie rano ruszamy w czwórkę z Nerja na rajd po południowej Hiszpanii. Auto wypożyczone na lotnisku w Maladze spisuje się bez zarzutu. Najpierw zwiedzamy Gibraltar, który zadziwia nas organizacją ruchu. Przed startem i lądowaniem droga na półwysep zamykana jest szlabanem, biegnie bowiem w poprzek pasa startowego lotniska. Widoki piękne. Wjeżdżamy bezczelnie do góry ile się da. W końcu droga kończy się, co dobitnie uzmysławia stalowa przegroda i panoszące się wokół stado małp.
Na horyzoncie widać afrykańską Ceutę, a czterysta metrów od brzegu pływającą boję, oznaczającą miejsce katastrofy Liberatora z generałem Władysławem Sikorskim. Z drugiej strony wysokiej góry, u jej podnóża, stoi w porcie wiele statków. Po trzech godzinach zjeżdżamy do miasta, przy okazji uwalniając się od natrętnych małp. Pędzimy wzdłuż wybrzeża Atlantyku do Cadiz. Miasto robi sympatyczne wrażenie. Z portowego nabrzeża ruszamy na zwiedzanie jego najpiękniejszych miejsc i budowli. Z górnego pokładu miejskiego tour-autobusu podziwiamy architekturę i z pomocą lektora, przez słuchawki poznajemy jego historię.
Mimo późnej pory decydujemy się na wieczorne zwiedzanie Sewilli. Dystans Cadiz–Sewilla przejeżdżamy na resztkach paliwa. Silnik gaśnie przy wjeździe na stację. Chodzimy po ścisłym zabytkowym centrum, chłonąc piękno placów, uliczek, starej katedry. Nastaje noc, a my, spoglądając na mapę, ze zdziwieniem zauważamy, że od Nerja dzieli nas duży, kilkusetkilometrowy dystans. Mamy za sobą piętnaście godzin podróży i zwiedzania, a ja ze dwa litry piwa i degustację trzech win, gdy słyszę słowa Krzyśka:
– Siadaj za kierownicę, ja dalej nie pojadę, oczy mi się zamykają, trudno stary, przepraszam, robi mi się słabo, nie chcę mieć was na sumieniu.
Konsternacja. Krzysiek od początku deklarował, że poprowadzi samochód przez całą trasę i rzeczywiście, dobrze mu szło. W przeciwieństwie do mnie nie pił żadnego alkoholu.
Już mam mu wygarnąć, żeby się opamiętał, gdy rozbawione panie, mało rozumiejąc powagę sytuacji, patrzą na mnie błagalnym wzrokiem, wykrzykując:
– Marek jedź, jedź, już późno. Bo do rana nie dojedziemy. Jest noc, nie ma ruchu, jakoś dojedziesz, będziemy czuwać, byś nie zasnął.
Rzeczywiście, baby są jakieś inne, myślę. Patrzę w oczy Krzyśkowi i zauważam, że ma cholerny kryzys. Nie tylko nie nadaje się na kierowcę, ale i jako pasażera strach go wieźć. Żegnam się, by Bóg miał mnie i całą resztę w swojej opiece i siadam za kierownicą. Mocno
uchylam szybę w drzwiach kierowcy. Mimo zmęczenia upojnym dniem i nocną porą panie
starają się (z przerwami niestety) zabawiać mnie rozmową, słuchaniem muzyki itp.
Skrajnie zmęczony, z niemal zamkniętymi oczami, o godzinie czwartej rano dojeżdżam
do Nerja, dwa razy myląc skręt z ronda przed miasteczkiem. Caramba! Po jednodniowej
przerwie, przy śniadaniu, Krzysiek oznajmia wszystkim, że Alhambrę zwiedzimy albo dzisiaj,
albo wcale. Śniło mu się, że bez trudu dostajemy bilety. Wpadamy więc na genialny pomysł,
by ruszyć, skoro są bilety... Jest już popołudnie, gdy po niecałych dwóch godzinach
dojeżdżamy do Granady i parkujemy w niedozwolonym miejscu niedaleko Alhambry.
Nieświadomi płacimy za poradę parkingową miejscowemu naciągaczowi, który bierze 20
euro „na bilety”, po czym wskazuje nam gdzie jest kasa i... znika bez śladu. Sen się sprawdza,
bo właśnie w kasie zespołu pałaców są bilety dla indywidualnych turystów.
Alhambra, z arabskiego „czerwona wieża” – zniewala nas. Ten warowny zespół
pałacowy zbudowano w latach 1232–1273. Po zwiedzeniu pałaców łazimy po Granadzie bez
ładu i składu. Już wszystko pozamykane. Zegar pokazuje osiemnastą trzydzieści, gdy
Krzysiek wpada na kolejny genialny pomysł:
– Jedźmy w góry, do Pradollano nie jest daleko!
– Zaraz, zaraz – mówię. – Przecież dochodzi siódma, więc mamy za mało czasu!
Panie wpadają w euforię: jedźmy, będzie pięknie! Przegłosowano mnie. Mimo że jest
późno, decydujemy się jechać w góry po krętej i stromej drodze A395. Czeka nas wjazd pod
górę, w oddali widać pasmo Sierra Nevada. Góry Śnieżne leżą na wysokości ponad dwa
tysiące metrów n.p.m. To pasmo powstało podczas orogenezy alpejskiej i jest najbardziej na
południe wysuniętym obszarem narciarskim Europy. Hasło: „Rano narty – po południu golf i
morze” robi wrażenie. Przed jazdą w góry Sierra Nevada za kierownicą siada Krzysiek.
– Ale będziemy mieli widoki – mówi, jak zawsze, z pełnym przekonaniem.
Tymczasem widzę, że wskaźnik paliwa pokazuje zero a nawet mniej, więc po raz kolejny
proszę, by przystanął i zatankował. Już do Granady dojeżdżaliśmy „na oparach”. Właśnie
jesteśmy przy stacji benzynowej. Krzysiek po raz kolejny odmawia:
– Dajcie spokój, jest późna pora i spora kolejka, po drodze coś znajdziemy!
I mimo mojego wyraźnego sprzeciwu nie zatrzymuje się przy dystrybutorach.
Zaczynamy podjazd. Modlę się w duchu o stację benzynową, ale przejechaliśmy już
dwadzieścia kilometrów i... nic. Nie wiem, na czym jedziemy.
Krzysiek mówi, że wciąż „na resztkach oparów”.
Ciekawe, myślę. Co powie, kiedy zaraz staniemy i el fin del viaje – koniec podróży. A
pobocze jakieś będzie? Bo droga wąska. Noc w górach, bez kocy, paliwa, szkoda gadać. Auto
jednak wciąż mozolnie wspina się pod górę. Perpetum mobile czy co? Gdy moje nerwy są
napięte do ostatnich granic, za zakrętem pojawia się mini stacyjka. Czynna! Cud boski, że
ktoś ją tam zbudował.